Alince – za podszept fenomenologiczny…
Pierwszy raz zobaczyłem ją pewnego mglistego poranka na zatłoczonym przystanku, który za moment miał być rozjechany przez rozpędzony samochód i zamienić się w bordową plamę skrzącą się posypką kawałków szkła i aluminium. Słyszeliście pewno, głośno o tym było: nietrzeźwy kierowca, kilka osób ciężko rannych… Na kilka chwil przed tym obróciłem się, bo ktoś z tyłu ciągnął mnie za poły kurtki. I wtedy właśnie zobaczyłem ją, jak stała z włosami upiętymi w dwa dziewczęce warkoczyki i przypatrywała mi się swoimi wielkimi oczami z uwagą. Potem chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. I tylko niegroźny deszcz tłuczonego szkła otarł się o moje nogawki.
Później też ją spotykałem. Najczęściej, gdy szedłem, a mój umysł w takt miarowego kroku opróżniał się z wszelkiego oczekiwania, pojawiała się przede mną podskakując na skakance i podśpiewując sobie coś beztrosko, by nagle skręcić w boczną uliczkę i gwałtownym machaniem „chodź, chodź” pociągnąć mnie za sobą. Nauczyłem się logice wbrew podążać za jej wołaniem, bo zawsze miało to jakiś ukryty sens. Dokładnie, jak wtedy, gdy niepewny poszedłem za nią i wpadłem po latach na Zbyszka, a Zbychu akurat znał kogoś, który szukał takiego auta, jakie właśnie miałem na sprzedaż. Taki przypadek, niby.
Musiałem się tylko odprężyć, chcieć nie chcieć i pozwolić, by “wszystko przelatywało przeze mnie jak deszcz”. Wtedy właśnie przybywała. Unosiła gdzieś za moimi plecami i podszeptywała do ucha słowo właściwe do okazji, moment właściwy, by zadzwonić, lub kogoś, kto będzie tym właściwym.
Czasem nagle znikała, jak wtedy, gdy wiedziony jaskrawym szyldem, obiecującym super kumulację, podstępem zaciągnąłem ją do kolektury, by wyczarowała liczby na skreślenie, ale rozpłynęła się w powietrzu, zanim drzwi się zamknęły. Przegnał ją chyba przeciąg rozedrganych myśli w mojej głowie, co snuły wyobrażenia, co też zrobię, gdy się spełni. Taka to płocha istota była. Dopiero, gdy wyszedłem, usiadłem na ławce i się odprężyłem i znów nie chciałem, zobaczyłem, jak siedzi obok trzymając w buzi kolorowego lizaka. Tak, lubiła ten sterylny stan umysłu, tę wewnętrzną ciszę, w której dało się ją usłyszeć, a ja lubiłem ją. I czasem zastanawiam się patrząc rano na rozlane na poduszce obok długie włosy, jakby wyglądało moje życie, gdyby pewnego razu, w mlecznym barze, nie szepnęła mi na ucho, bym powiedział tej nieznajomej dziewczynie naprzeciwko, że >A cuerda costilla< moją ulubioną kawą jest. Teraz, gdy budzi nas oboje ten kofeinowy zapach, ta Mała siedzi obok naszego łóżka, pochłonięta jakąś zabawą, mój Przybysz z krainy Niewinności, moja Panna Zjawiskowa.
1 thought on “Fenia”
Możliwość komentowania jest wyłączona.