Strata

„Na­praw­dę wiel­ki jest ten, kto po­tra­fi re­zy­gno­wać. ” Bert Hellinger, „Odchodzimy Spełnieni” (tł. Zenon Mazurczak)

Sergiej Łazariew dużo pisze o przywiązaniu. Temat istotny, bo człowiek łatwo się przywiązuje. Do rzeczy. Dobrobytu. Zdrowia. Wygody. Statusu społecznego. Władzy. Planów. Marzeń. Przyjemności. Rytuałów. Nawet Ludzi. Nawet życia. Gdy pojawia się przywiązanie, łatwo stracić z oczu to, co powinno być najważniejsze – jakkolwiek to nazwiemy – Bóg, Miłość, Siła Wyższa… Przywiązanie tworzy silną więź, która może stać się źródłem odżywczej, bardzo atrakcyjnej substancji zwanej „zamiast”, chemicznym substytutem naturalnej diety życia, po którym Dusza niestety zaczyna chorować.

Wtedy przychodzi strata, która pozbawia nas tego, co stało się dla nas ważne. To bolesne doświadczenie, chirurgiczna operacja, amputacja, która usuwa szkodliwą tkankę, by przywrócić duszy równowagę. Pytanie, czy jesteśmy w stanie ją przyjąć? Bo gdy to się nie udaje, rodzi się gniew i bunt, typowa reakcja odstawienia. Wtedy obrażamy się na drugiego człowieka, samych siebie i na Boga czy Los. A tu już tylko krok do choroby ciała.

Tyle Łazariew w dużym skrócie.

Stratą trzeba właściwie się zaopiekować, bo jeśli było przywiązanie, tworzy bolesną wyrwę, która zieje pustką jak lej po bombie i krwawi. Potrzeba czasu, by tę ranę zagoić. Potrzeba swoje przeżyć i przepłakać. Dokładnie tak, jak wtedy, gdy odchodzi ktoś bliski. Nie da się wziąć się w garść i udawać, że nic się nie stało, bo to, co niedożyte, kiedyś się obudzi i powróci ze zdwojoną siła.

Strata nas sprawdza, w jakim stanie jesteśmy. Jeśli trzeba, ściąga na ziemię. Wyrywa z iluzji, wewnętrznego zamkniętego kosmosu, który tworzy przywiązanie, by skierować uwagę na to, co jest najważniejsze. Otrzeźwiający kubeł zimnej wody. Ściągnięte lejce woźnicy, by zaprzęg wrócił na właściwy tor.

Więc gdy pojawia się strata, sztuką jest ją przyjąć. Rzeczy nam nie są dane, lecz wypożyczone. W każdej chwili może przyjść wezwanie do zwrotu.

Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną powiedział ktoś, biorąc głęboki oddech, bo to był dopiero początek listy.

A zaczął od najtrudniejszego…

 


 

Historia (nie) jednej straty:

 

Wschodzące słońce oświetliło jego skuloną na ziemi sylwetkę. Miało taką samą, intensywnie czerwono-pomarańczową barwę, jak jego szata. Mnich pochylał się nad rzędem złotawych naczynek, zakończonych wydłużonymi dziubkami. Każde naczynko kryło w sobie drobny proszek w innym kolorze. Za chwilę Mnich będzie brać kolejno naczynka. Przechylając je i delikatnie uderzając końcówkę dziubka sprawi, że proszek wysypywać się będzie wąską stróżką znacząc ziemię drobnymi wzorkami niczym pociągnięciami subtelnego pędzelka. Każdy wzorek będzie skromny w swojej prostocie, ale ułożone razem według harmonijnej koncepcji utworzą wielobarwną, urzekającą całość. Za chwilę Mnich sięgnie po pierwsze naczynko, za chwilę rozpocznie się akt kreacji.

——–

Autobus odjechał. Podróżny został sam na przystanku. Odprowadzał wzorkiem oddalający się pojazd, który za chwilę zniknie za zakrętem. Za jeszcze trochę dłuższą chwilę opadną opary spalin, ich zapach rozpłynie się w powietrzu, a on, jedynie z czerwoną walizką w dłoni, ze wszystkim, co ma, rozpocznie nowy rozdział: nowe miejsce, nowi ludzie, nowe wszystko.

Los przekręcił klepsydrę – życie ruszyło wąską strużką ziaren piasku a sprawy pomału zaczęły się układać: Podróżny znalazł kąt do spania, znalazł pracę i wtopił się w miasto. Z czasem postawił własny warsztat, zbudował okazały dom, poślubił piękną kobietę i doczekał się wdzięcznego potomstwa. Zdobył powszechny szacunek i uznanie i z Podróżnego stał się Obywatelem Miasta.

Piasek kończył się przesypywać. Tego niepozornego dnia wybrał się, posłany przez Los, ze sprawunkami do innej miejscowości. W drodze powrotnej włączył radio w aucie i nastawił lokalną rozgłośnię. Wsłuchał się w wiadomości. Właśnie w tamtej chwili spiker przejętym głosem donosił o wielkiej katastrofie, ogromnych zniszczeniach i licznych ofiarach. Szczypanie nie pomogło – to jednak nie był sen – to przez jego miasto, jak grom z jasnego nieba, przeszła trąba powietrzna zmiatając z powierzchni ziemi liczne, misterne układanki losu.

Powszechne rumowisko nie pozwoliło mu podjechać pod miejsce, gdzie jeszcze rano był jego dom. Część drogi musiał przebyć pieszo brnąc po kolana w zblendowanej masie przedmiotów, które jeszcze wczoraj ktoś brał do ręki, wycierał z kurzu, odstawiał na miejsce, poświęcając im drobne chwile. Wszystko zmiecione w ciągu kilku ziaren piasku. Szedł ze spuszczoną głową, jakby składał pokorny pokłon sile żywiołu, wypatrując miejsca, gdzie mogła być jego posesja. Ciężko byłoby rozpoznać to miejsce, gdyby nie stara walizka, zapomniana przez lata w strychowych zakamarkach, która wśród sterty gruzów i rzeczy zdawała się swoją czerwienią błyskać przesłanie: czas w drogę, człowieku.

——–

Ostanie naczynko, ostatni wzorek, ostatnie puknięcie w dziubek. Wielogodzinny akt tworzenia dobiegł końca. Przed nim leżała układanka złożona z drobnych kształtów niczym krótkich, różnobarwnych różnych chwil zastygłych w jednej harmonijnej kompozycji losu. Można byłoby godzinami wpatrywać się w ten jaskrawy kobierzec, wyłuskując najdrobniejsze szczegóły, próbując zrozumieć zasadę wedle których zostały poukładane. Mnich jednak bez dłuższej kontemplacji swego dzieła sięgnął po miotełkę i zamienił kilkoma wprawnymi całą misterię w kupkę wielobarwnego proszku. Substancja pozostała ta sama ale wraz ze zniszczeniem struktury uleciała treść i cała wartość. Pozostało doświadczenie tworzenia.

——–

Zza zakrętu wyłonił się autobus. Podróżny, z czerwoną walizką w ręku, pomachał na pożegnanie dozorcy pobliskiej posesji. Dozorca odmachał, po czym zdecydowanym ruchem miotły zagarnął sporą część śmieci z chodnika. Autobus podjechał, otworzyły się drzwi, za kierownicą siedział Spokój. Podróżny wsiadł. Tak, teraz znów był Podróżnym. Choć właściwie to zawsze nim był.
Klepsydra zmieniła swój biegun. Tik, tak, tik, tak.

 

Zdjęcie internet.

Udostępnij

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *