Różni są ojcowie.
Są tacy, którzy zawsze byli. Którzy brali dziecko na barana. Podrzucali – „hop-pa” – pod sam sufit. Uczyli jeździć na rowerze. Mieli pomysły na wyprawy, na które matki reagowały „tylko uważajcie na siebie”. Otwierali drzwi domu i mówili, chodź, pójdziemy zobaczyć świat. A później, gdy czasem było trudno, klepali po ramieniu i mówili „dasz radę”.
Są tacy, których nie ma. Którzy wcześnie odeszli. Albo którzy nawet nie wiedzą, że mają dzieci. Że wakacyjna przygoda skończyła się ciążą. Są tacy, których nie ma, chociaż siedzą wbici w fotel w pokoju obok z butelką w dłoni. Można się nawet o nich otrzeć w wąskim korytarzu. Można się codziennie mijać wymieniając zdawkowe pozdrowienia. Ale emocjonalnie ich nie ma.
Są tacy, których nie ma, bo zostali oddzieleni od dzieci przez matkę. Z lęku, gdy np. była agresja, alkohol. Z braku szacunku, gdy z pokolenia na pokolenie przenosiło się przekonanie o słabości mężczyzn. Odseparowani fizycznie znikają też z rozmów i wspomnień zamienieni w tematy tabu.
Ale nad brakiem ojca nie uda się dziecku przejść obojętnie. Brak ojca tworzy wyrwę, którą dziecko niestrudzenie będzie próbowało wypełnić. Poprzez uzależnienia, alkohol, poprzez toksyczne relacje, poprzez nieodpartą potrzebę wypraw w góry, bo te miejsca są symbolicznie związane z ojcem. Poprzez inne, z pozoru nieracjonalne działania, które zdawać się będą bez sensu. Jak rzeka pragnie połączyć się morzem, meandrując, szukając dojścia do niego, tak dziecko nie ustanie w wysiłkach, dopóki nie dotrze do stanu, w którym poczuje na poziomie emocjonalnym, że ma ojca. Że jest/był, jaki jest/był, albo że nie dane było go poznać, ale był. MÓJ TATO.
Więc gdy mijasz zasikanego pijaczka, zamiast się zżymać, jak się można do takiego stanu doprowadzić, pomyśl, jaka tęsknota może za tym stać. Gdy słyszysz, że ktoś zostawia swoją rodzinę i pędzi na ryzykowną wyprawę w góry zdobywać kolejne szczyty, zamiast pomstować, jakie to nieodpowiedzialne, pomyśl, jaka potężna siła może go tam ciągnąć. Ilu z nas, poddanych takiej sile, byłoby w stanie się oprzeć. Czując, że po drugiej stronie KTOŚ stoi w bramie i czeka.
______________________________________________________________________________
Nazwałem go Fedrek. Fedrek miał swój sposób na ten brak, na poszukiwania. Osobliwy, nieracjonalny. Ale gdzie kończy się zdrowy rozsądek, tam pewno chodzi o miłość. Podobna historia mogła się kiedyś wydarzyć, ale emocje są prawdziwe. Zapraszam do czytania…
O tej katastrofie górniczej to cały kraj wiedział wcześniej, niż wyciągnęli go na powierzchnię. Żyje? Żyje – usłyszał, gdy nieśli go do windy.
– Miałeś, pierunie, fart – odezwał się jeden z tych, którzy trzymali nosze, ratownik.
– A ten drugi? Kto to był?
– Drugi? Sam tam tylko byłeś.
Jakże tak? Przecież jak tąpnęło i jego zakleszczyło między stelażami, to przecież był tam ktoś, kto go osłonił, jakąś dziką siłą zepchnął osuwisko, które nad nim wisiało i miało wprost na niego się zawalić, że poszło bokiem. Ciemno było, ale cień mignął w gasnącym świetle czołówki. No i zapach, czuć było smród, odurzający odór niestrawionej wódki, jakiś znajomy taki.
– Daj spokój, chłopie, kto by wypitego na kopalnie wpuścił? Fart miałeś, pierunie. Wrócisz tu, na dół?–Kiedyś miał na to gotową odpowiedź, ciągle go przecież namawiali dyrektory, naczelniki: Nie chcielibyście nam tu na górze pomóc? Potrzebni tu tacy z doświadczeniem. A on im zawsze odpowiadał – Gdzie ja tam do biura, Naczelniku. Ja fedrować muszę.
Teraz nie słuchał jednak ratownika. Winda wiozła go na powierzchnię, a on odnalazł w pamięci zapach, który nie wywietrzał mu jeszcze z głowy. Miał kilka lat, gdy ten odór przychodził w nocy i przenikał ściany i wszelkie przeszkody. Na zewnątrz domku, w którym mieszkali razem z matką, ktoś walił i łomotał we wszystkie drzwi i okna, otwieraj suko, wrzeszczał, ale co wieczór matka ryglowała dobrze wejście, okiennice miały dodatkowe wzmocnienia – całe domostwo zamieniało się w fortecę. Tylko na ten smród sposobu nie było.
– To tatuś? – pytał jeden z nich, gdy wtuleni w matkę razem z bratem mali chłopcy próbowali zasnąć w wielkim łóżku.
– To nikt, synku, śpij, zaraz sobie pójdzie, mama jest z wami.
I czy tak rzeczywiście było, czy to tylko dziecięca fantazja taki obraz podsuwała, ale gdy tylko wszyscy posnęli, on wysuwał się z czułych objęć, delikatnie, by matuli nie obudzić, zakradał się do piwniczki i odsuwał płytę z dykty, która skrywała tunel, długi podkop, który miał iść daleko poza mury matczynej miłości. Każdej nocy dyskretnie, niemal szeptem, drobne, chłopięce rączki wydłubywały kolejne grudki ziemi w sobie tylko wiadomym kierunku.
I właśnie tego dnia, ledwo wyrwany śmierci, jadąc windą do góry, jakby w wyższe stany świadomości, zrozumiał wreszcie, dlaczego przez całe swoje życie chodził i powtarzał „ja fedrować muszę” – najpierw matce, która w rozpaczy ręce załamywała, że jeszcze ciebie stracę. Potem wszystkim naokoło w kopalni, dyrektorom i staremu naczelnikowi, który teraz, gdy wynosili go z windy, czekał na niego u jej wyjścia.
– Trzymaj się, chłopie. I wracaj do nos drapko.
– Wróca, ino już nie na dół, już tam nie musza.
– Nafedrowałeś się?
– Dokopałem się. Wreszcie.
foto: Pixabay