Fedrek

O tej katastrofie górniczej to cały kraj wiedział wcześniej, niż wyciągnęli go na powierzchnię. Żyje? Żyje – usłyszał, gdy nieśli go do windy.

– Miałeś, pierunie, fart – odezwał się jeden z tych, którzy trzymali nosze, ratownik.

– A ten drugi? Kto to był?

– Drugi? Sam tam tylko byłeś.

Jakże tak? Przecież jak tąpnęło i jego zakleszczyło między stelażami, to przecież był tam ktoś, kto go osłonił, jakąś dziką siłą zepchnął osuwisko, które nad nim wisiało i miało wprost na niego się zawalić, że poszło bokiem. Ciemno było, ale cień mignął w gasnącym świetle czołówki. No i zapach, czuć było smród, odurzający odór niestrawionej wódki, jakiś znajomy taki.

– Daj spokój, chłopie, kto by wypitego na kopalnie wpuścił? Fart miałeś, pierunie. Wrócisz tu, na dół?–Kiedyś miał na to gotową odpowiedź, ciągle go przecież namawiali dyrektory, naczelniki: Nie chcielibyście nam tu na górze pomóc? Potrzebni tu tacy z doświadczeniem. A on im zawsze odpowiadał – Gdzie ja tam do biura, Naczelniku. Ja fedrować muszę.

Teraz nie słuchał jednak ratownika. Winda wiozła go na powierzchnię, a on odnalazł w pamięci zapach, który nie wywietrzał mu jeszcze z głowy. Miał kilka lat, gdy ten odór przychodził w nocy i przenikał ściany i wszelkie przeszkody. Na zewnątrz domku, w którym mieszkali razem z matką, ktoś walił i łomotał we wszystkie drzwi i okna, otwieraj suko, wrzeszczał, ale co wieczór matka ryglowała dobrze wejście, okiennice miały dodatkowe wzmocnienia – całe domostwo zamieniało się w fortecę. Tylko na ten smród sposobu nie było.

– To tatuś? – pytał jeden z nich, gdy wtuleni w matkę razem z bratem mali chłopcy próbowali zasnąć w wielkim łóżku.

– To nikt, synku, śpij, zaraz sobie pójdzie, mama jest z wami.

I czy tak rzeczywiście było, czy to tylko dziecięca fantazja taki obraz podsuwała, ale gdy tylko wszyscy posnęli, on wysuwał się z czułych objęć, delikatnie, by matuli nie obudzić, zakradał się do piwniczki i odsuwał płytę z dykty, która skrywała tunel, długi podkop, który miał iść daleko poza mury matczynej miłości. Każdej nocy dyskretnie, niemal szeptem, drobne, chłopięce rączki wydłubywały kolejne grudki ziemi w sobie tylko wiadomym kierunku.

I właśnie tego dnia, ledwo wyrwany śmierci, jadąc windą do góry, jakby w wyższe stany świadomości, zrozumiał wreszcie, dlaczego przez całe swoje życie chodził i powtarzał „ja fedrować muszę” – najpierw matce, która w rozpaczy ręce załamywała, że jeszcze ciebie stracę. Potem wszystkim naokoło w kopalni, dyrektorom i staremu naczelnikowi, który teraz, gdy wynosili go z windy, czekał na niego u jej wyjścia.

– Trzymaj się, chłopie. I wracaj do nos drapko.

– Wróca, ino już nie na dół, już tam nie musza.

– Nafedrowałeś się?

– Dokopałem się. Wreszcie.

Udostępnij